poniedziałek, 22 czerwca 2015

Rozdział 4.

- Clary! - usłyszałam krzyk. 
- Mama? 
- Clary! - krzyk powtórzył się, jednak tym razem nie był to głos mojej mamy. 
- Tony! 
Stałam pośrodku jakiegoś pomieszczenia. Nikogo poza mną tu nie było. Nagle, zupełnie znikąd pojawiły się masywne, żelazne drzwi. To właśnie zza nich dobiegały krzyki członków mojej rodziny. Dopadłam klamki i zaczęłam ją szarpać. Bezskutecznie. Po moich policzkach leciały łzy. Łzy bezsilności. Tam, za tymi drzwiami coś dzieje się moim najbliższym, a ja nic nie mogę zrobić. Zaczęłam walić pięściami w drzwi. 
 - Otwórzcie się do cholery! 
Wtem w mojej głowie coś jakby przeskoczyło. Zamknęłam oczy. W moim umyśle zaczęły się pojawiać różnego rodzaju kreski. Zaczęły się łączyć w całość. Byłam pewna, że to była runa. Tylko skąd ona się wzięła w mojej głowie? Po chwili już była całkowicie skończona. 
 Powoli otworzyłam oczy. Kiedy już je otworzyłam w moich dłoniach zmaterializował się ten dziwny instrument, stela. Dokładnie przerysowałam ją na drzwiach. Nie wiem co mną tak właściwie kierowało. Metal w miejscu, w którym dotknęła go stela zaczął syczeć i topnieć. Drzwi wyglądały jakby oblano je kwasem. Po chwili zionęła w nich wielka dziura, w której spokojnie mogłam się zmieścić. Przeszłam przez nią i znalazłam się dużo mniejszym pomieszczeniu. Światło wpadało tu jedynie przez niewielkie, okratowane okienko. W kącie leżała mama. Jęczała, a jej ręce i nogi były skrępowane. Nigdzie śladu po Tony'm. Chciałam do niej podbiec, uwolnić, przytulić, powiedzieć jak bardzo tęsknię, ale jakaś niewidzialna siła odrzuciła mnie. Uderzyłam głową w ścianę. Jęknęłam i złapałam się z tył głowy. Zdusiłam okrzyk, kiedy jakaś zakapturzona podeszła do niej. Nachyliła się nad nią i wyjęła z kieszeni. Nóż. Zdrętwiałam.
Zaczęłam krzyczeć. Jednak postać jakby mnie nie słyszała i nie widziała. Podniosłam się. W tym czasie postać wysyczała coś do mojej mamy, która leżała spokojnie, a łzy ciurkiem leciały po jej policzkach. Uniosła nóż. Wbiła jej go w pierś. 
- Nie! - krzyczałam, podbiegając do niej. 
Bariera zniknęła. Postać nie zaszczycając mnie nawet jednym spojrzeniem wyszła. Położyłam głowę mamy na kolanach. 
- Mamo... - cicho mówiłam. 
- Clary - wychrypiała. - Chroń dar. Nie pozwól żeby Valentine go zdobył. Strzeż daru brata. Odszukaj go. Chroń dar... 
To były jej ostatnie słowa. Jej wzrok stał się pusty. Odeszła... 
- Mamo! Dlaczego mnie zostawiłaś? - krzyczałam w przestrzeń tuląc się do ciała swojej matki, niegdyś pełnej życia, teraz martwej. 

****

- Clary! - ktoś krzyczał szarpiąc mnie za ramię. 
Gwałtownie usiadłam na łóżku. Nie mogłam złapać oddechu. Przycisnęłam dłoń do gardła.
- Przynieście szklankę wody! - krzyknęła Denebelle.
Ktoś wybiegł z mojego pokoju. Nie miałam siły nawet podnieść wzroku i zobaczyć kto. Czyjaś dłoń wręczyła mi szklankę zimnej wody. Wypiłam ją duszkiem. Teraz mogłam normalnie oddychać. 
- Co się stało? Wrzeszczałaś jak opętana - powiedziała Denebelle.
- Ja... coś mi się śniło. Przepraszam, że was obudziłam - spojrzałam zawstydzona na Den, Davida, Isabelle i Jace'a. Zdziwiła mnie trochę obecność tego ostatniego. 
- Na pewno? - zapytała Isabelle. 
- Tak. Jeszcze raz przepraszam. 
Denebelle popatrzyła na mnie trochę niedowierzającym wzrokiem. 
- Dobrej nocy - rzuciła i wyszła. 
- Dobranoc - powiedział David i wydszedł. 
- Dobranoc - Isabelle ruszyła za bratem Den. 
Jace zawahał się. Zatrzymał się tuż przed drzwiami. Otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, ale zamknął je, rzucił "dobranoc" i wyszedł. 
- Dobranoc - szepnęłam. 
Wiedziałam, że ta noc, a raczej jej resztka nie będzie dobra. 


****

Słońce już dawno wyłoniło się zza widnokręgu. Cały ten czas leżałam zastanawiając się gdzie jest Tony. Co mama miała na myśli mówiąc "Chroń dar". Jaki dar? Ja nie mam żadnego daru. Chyba, że wyjątkową niezdarność i skłonność do wpadania w tarapaty można tak nazwać, to chyba jednak mam dar. 
W mojej głowie rozległ się głos. Jesteś wyjątkowa Clarisso.
- Kto to powiedział? Jest tu kto? - usiadłam na łóżku.
Nie lękaj się. Musisz uwierzyć w siebie. 
 - Kim jesteś? 
Dowiesz się w swoim czasie. 
- Kim jesteś? - powtórzyłam. 
Nikt mi już nie odpowiedział. Znów byłam sama. I to w momencie, kiedy najbardziej kogoś potrzebowałam. 
Wzdrygnęłam się, kiedy ktoś zapukał w drzwi.
- Proszę - rzuciłam. 
Zza drzwi wyłoniła się twarz Denebelle. 
- Przyszłam zapytać czy wciąż masz ochotę na te zakupy? Pomyślałam, że... 
- Jasne - wymusiłam się na uśmiech. - Tylko mam jedną prośbę.
- Jaką? 
- Czy mogłabym pójść do domu? Chciałabym zabrać jakieś rzeczy, które ocalały. 
- Clary ja nie wiem, czy to dobry pomysł - zaczęła Den, a ja już otwierałam usta żeby coś powiedzieć. - Ale zapytam Hodge'a. 
- Dzięki. 
- Nie ma za co. Zbieraj się i idziemy na zakupy. Za pół godziny jest śniadanie - powiedziała i wyszła.
Wzięłam z szafy ciemne rurki i szarą bluzkę. W ekspresowym tempie wykąpałam się, uczesałam i umyłam zęby. Denebelle trochę zaopatrzyła łazienkę. 
Znalazłam nawet tusz do rzęs, podkład i korektor. Szybko zamaskowałam cienie pod oczami i pociągnęłam rzęsy tuszem. Wyglądałam jak kupka nieszczęść, ale o wiele lepiej niż kilka minut temu. Wyszłam z pokoju w tym samym momencie co Jace ze swojego. Z początku chciałam się nawet z nim przywitać, ale przypomniałam sobie jak potraktował mnie w kuchni. Udałam, że go nie zauważyłam.
- Clary - zaczął. 
- Czego chcesz? Pewnie żałujesz, że mnie uratowałeś, co? - przerwałam mu. 
- Jak możesz tak mówić? Nie żałuję. Chciałem cię przeprosić. 
- Wiesz co Jace? Jesteś żałosny - rzuciłam i odwróciłam się na pięcie. 
- Nie to, że chcę ci przeszkodzić czy coś, ale jadalnia jest w drugą stronę - usłyszałam rozbawiony głos Jace'a. 
Prychnęłam i znów się odwróciłam i ruszyłam we właściwą stronę, przynajmniej według blondyna. Rzeczywiście to była dobra droga. Po chwili już stałam pod dużymi drzwiami, które jak wnioskuję prowadzą do jadalni. Nacisnęłam klamkę i weszłam do środka. Byli tam tylko Den, Izzy i Dante. Uśmiechnęłam się do nich.
- Wolne? - zapytałam wskazując miejsce obok Denebelle. 
- Pewnie, siadaj - uśmiechnęła się.
Kilka minut później już wszyscy siedzieli przy stole. Jakoś nie miałam apetytu, więc tylko grzebałam w jajecznicy. Kiedy zauważyłam, że Den podnosi się z miejsca podziękowałam i wstałam od stołu.
- A właśnie panie profesorze czy Clary mogłaby później pójść do swojego domu? - Den zatrzymała się w połowie drogi do drzwi.
- Wykluczone - powiedział twardo Hodge.
- A gdyby ktoś z nas z nią poszedł?
- Denebelle ostatnim razem ktoś zamordował jej matkę. Uwierz mi, że Jocelyn była jedną z najlepszych Nocnych Łowczyń jakie znałem. Więc wątpię żeby niedoświadczony nastolatek przeżył konfrontację z tym potworem.
Denebelle już nie próbowała się spierać. W ciszy wyszłyśmy z jadalni.
- Skoczę po torebkę i idziemy.
Cóż, to będą długie i ciężkie zakupy.

****

- Myślę, że to na razie wystarczy - powiedziała Denebelle, kiedy wychodziłyśmy obładowane torbami z kolejnego sklepu odzieżowego. 
- Na razie? Den przecież te ciuchy można by rozdać kilku osobom i jeszcze by zostało - jęknęłam. 
- Nie narzekaj. 
- Przypominasz mi moją przyjaciółkę, Rosie - powiedziałam, a uśmiech zniknął z mojej twarzy. 
- Rosie? Znam jedną Rosie. 
- Też jest Nocną Łowczynią?
- Tak. 
- Nie mieszka w Instytucie? 
- Mieszka. Tylko chodzi do przyziemnej szkoły i opiekuje się taką jedną przyziemną. 
- To nauka w Instytucie nie jest konieczna?
- Teoretycznie jest. 
- Rozumiem - tak na prawdę to nic nie rozumiem. 
Mijałyśmy właśnie kiosk. Rzucił mi się w oczy artykuł, który znajdował się na pierwszych stronach większości gazet. Kupiłam jedną z nich, otworzyłam na odpowiedniej stronie i zaczęłam czytać.


Tragedia na Brooklynie
Dwa dni temu w wieczornych godzinach w jednym z domów przy Court St wybuchł pożar. Przyczyną pożaru był najprawdopodobniej wybuch butli z gazem. Nim straż pożarna przybyła na miejsce, dom doszczętnie spłoną. 
Jak podają lokalne władze dom należał do 36 letniej Jocelyn Fray. Kobieta mieszkała tam wraz z 16 letnią córką Clarissą i 6 letnim synem Anthony'm. 
Zespoły, które badały szczątki domu pani Fray potwierdziły iż wszyscy członkowie rodziny przebywali w tym czasie w domu. 
Próbowaliśmy porozmawiać ze znajomym pani Fray - panem James'em Newthornem. Niestety nie odbierał on telefonu. Szkoły, zarówno małego Anthony'ego jak i nastoletniej Clarissy nie chcą się wypowiadać w tej sprawie. 
Dziś w miejscu tej strasznej tragedii mieszkańcy Brooklynu zapalają znicze, by uczcić ich pamięć. 
- Przecież ja żyję - wykrztusiłam. - A dom wcale nie spłonął. 
- To czar Clary. To czar. 
 To za dużo... Głowa mi zaraz pęknie.
- Wracajmy do domu, dobrze?
- Jasne. 
Tłukłyśmy się kilkanaście minut metrem. Po ponad dwudziestu minutach byłyśmy już w Instytucie. Denebelle zadzwoniła do drzwi, tłumacząc mi wcześniej, że zapomniała kluczy. Otworzył nam Jace. Super. 
- Pomożesz?- zapytała Denebelle i nie czekając na jego odpowiedź wręczyła mu torby. 
Jace szedł tuż za mną do mojego pokoju. Łokciem otworzyłam drzwi. Torby rzuciłam przy szafie. Blondyn położył je tuż obok. 
- Clary ja na prawdę chciałem cię przeprosić. Wybaczysz? 
Zawahałam się. Wtedy do głowy przyszedł mi pewien pomysł.
- Pod jednym warunkiem. 
- Zaczynam się bać, ale niech będzie - westchnął. - Co to za warunek?
- Pójdziesz ze mną do mojego domu. 




Kolejny rozdział! Przepraszam za długą nieobecność. 
Przepraszam za błędy i liczę na Wasze szczere opinie. 
Pozdrawiam gorąco :)

piątek, 5 czerwca 2015

Rozdział 3.

Miałam wrażenie, że sunę nad ziemią. Nadgarstek, na którym Jace zostawił ten dziwny ślad wciąż niemiłosiernie piekł. Otworzyłam ostrożnie oczy. Blond włosy opadły mu na złote oczy. Chłopak niósł mnie w kierunku jakiegoś śmietnika. Dlaczego tam idziemy?
Nagle z ziemi wyrósł wielki, gotycki budynek, zupełnie jakby zmaterializował się między jednym, a drugim mrugnięciem. Jego wysokie strzeliste wieże sięgały chmur. Wielkie, zwieńczone ostrymi łukami okna wypełnione były kolorowymi, iskrzącymi w słońcu witrażami. Nie przypominam sobie, żeby w Nowym Jorku znajdował się podobny budynek...
Stanęliśmy, a raczej Jace stanął przed bogato zdobionym portalem i zadzwonił do drzwi. Zamknęłam oczy. Słychać było jak ktoś zbiega po schodach i następnie otwiera drzwi.
- Na Anioła, Jace! Zabiłeś ją? - wydarła się Isabelle.
- Żyje. Tylko zemdlała - powiedział lekko zirytowanym tonem. - Wpuścisz nas czy będziemy tak stali na zewnątrz?
- Już - mruknęła dziewczyna.
Jace wszedł do środka. Znów lekko rozchyliłam powieki. Korytarz był pusty i wyglądał jakby nie miał końca. Musztardowo - bordowa tapeta w niektórych miejscach była lekko wyblakła. Z dwóch stron ciągnęły się pozamykane drzwi. Jace bez słowa ruszył po schodach. Pokonał chyba z dwa piętra. W końcu zatrzymał się przed dużymi, wykonanymi z ciemnego drewna, postawnymi drzwiami. Łokciem otworzył je i pchnął nogą. Z lekkim hukiem uderzyły o błękitną ścianę. Znaleźliśmy się w dużym, długim pomieszczeniu. Pod przeciwległą ścianą stał rząd identycznych, prostych łóżek z lawendową pościelą. Jace podszedł do jednego z nich i położył mnie na nim. Zamknęłam oczy.
Chłopak nachylił się nad moją twarzą i...
- Jesteś słabą aktorką - wyszeptał.
Odwróciłam się w jego stronę.
- A ty porywaczem.
- Wcale, że nie.
- Tak. Zabrałeś mnie do jakiejś zapyziałej dziury bez mojej zgody. To jest porwanie - starałam się zachować spokój.
- Zginęłabyś tam! - chłopak zaczynał się denerwować.
- A co jeśli chciałam?!
- Przestań być taką masochistką. To jest właśnie słaba strona Przyziemnych. Za łatwo się przywiązujecie. Nigdy nie nauczycie się, że kiedyś w końcu każdy z was umrze. Zachowujecie się tak, jakbyście byli nieśmiertelni. A kiedy któryś z was umrze popadacie w depresję. Taka jest kolej rzeczy.
Powiedział to takim spokojnym tonem, że spojrzałam na niego zaskoczona.
- Wyjdź - czułam napływające do oczu łzy.
- Co?
- WYNOŚ SIĘ! - ryknęłam, a łzy leciały ciurkiem po moich policzkach.
Jace najpierw patrzył na mnie, ale po chwili odwrócił się na pięcie i ruszył do drzwi. Wzdrygnęłam się, kiedy trzasnęły.
Wtuliłam twarz w poduszkę, tłumiąc szloch. Byłam zła na siebie. Za to, że nie wróciłam wcześniej do domu. Za te wszystkie chwile, które straciłam na kłótnie z mamą. Za to, że co i rusz ją okłamywałam. Za to, że specjalnie dokuczałam Tony'emu. Za to, że nie zabrałam go na te cholerne zakupy. Gdyby był ze mną byłby bezpieczny. Dlaczego go nie wzięłam?
Jednak najbardziej wściekła byłam na Jace`a. Za to, że uratował mnie przed tym stworem. Że nie pozwolił mi zginąć przy mojej mamie.
****
Leżałam, gapiąc się w sufit już długi czas. Przekręciłam się na bok, tyłem do drzwi. Czułam się pusta. Jakby ktoś wziął mnie z mojego normalnego życia i rzucił w inne, obce miejsce. Bez mamy. Bez Anthony'ego.
Ktoś podszedł pod drzwi.
- Gdzie Jace? - zapytał Alec.
- Wyszedł stąd wściekły i poszedł trenować - powiedziała jakaś dziewczyna. Nie słyszałam jej do tej pory.
- Hodge chce z nią rozmawiać.
- Wiem. Poprosił mnie żebym dała jej coś do przebrania i powiedziała, że jutro chciałby się z nią zobaczyć.
Alec odszedł. Ktoś delikatnie zapukał w drzwi. Nie reagowałam. Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem.
- Ym, hej - powiedziała dziewczyna.
Podeszła do "mojego" łóżka.
- Przyniosłam ci ubrania - kontynuowała. - Mamy chyba podobny rozmiar, więc nie powinny być za duże. Jutro ktoś po ciebie wpadnie i zaprowadzi do Hodge`a. To ja już pójdę.
Drzwi kliknęły. Wcale nie mam zamiaru się przebierać. Ani iść do żadnego Hodge`a. Zamnknęłam oczy w nadziei, że uda mi się usnąć.
****
Ktoś szarpie mnie za ramię, wyrywając ze snu. Snu, w którym wciąż pojawiali się mama i Tony. Cała spocona gwałtownie podnoszę się.
- Jejku, uspokój się - mówi dziewczyna, która przyniosła mi ubrania.
Mam trudności ze złapaniem oddechu. Dopiero teraz spoglądam na dziewczynę. Ma ładną, jasną cerę, błękitne oczy. Jej włosy były czarne z końcówkami pomalowanymi na fioletowo.
- Nie przebrałaś się jak widzę - mruknęła.
- Nie mam zamiaru nigdzie iść - mówię twardo.
- Hodge jest naprawdę miły.
- Zostaw mnie - odwracam się tyłem do dziewczyny.
- Clary... - mówi spokojnie. Nie wiem skąd zna moje imię, ale nie bardzo mi się to podoba. - Masz zamiar całe życie przeleżeć w łóżku?
- Tak! Taki właśnie mam zamiar!
- Nie możesz się załamywać.
- To nie ty znalazłaś swoją matkę martwą w swoim domu - mówię przez zaciśnięte zęby. - To nie twój brat został porwany. Więc nie mów mi, że mam się nie załamywać.
- Chcesz odnaleźć brata?
- Oczywiście, że tak.
- Więc rusz tyłek i chodź.
Siada na łóżku i patrzy na mnie wyczekująco. Słowa dziewczyny trochę pobudziły mnie do działania. Podnoszę się z łóżka. Biorę ubrania w rękę.
- Czy... - zaczynam.
- Łazienka jest tam po lewej stronie. Czyste ręczniki są w szafce - kiedy to mówiła nie zaszczyciła mnie nawet jednym spojrzeniem. Zdrapywała lakier z paznokci.
Wzruszyłam ramionami. Ruszyłam do drzwi wskazanych przez dziewczynę. Łazienka była niewielka. W rogu stał staromodny prysznic. Wszystkie ściany i podłoga wyłożone byłe śnieżno białymi kafelkami.
Prysznic zmył ze mnie krew, brud i pot. Strumień wody trochę rozluźniał moje mięśnie. Dokładnie wyszorowałam się lawendowym mydłem. Wysuszyłam się miękkim bawełnianym ręcznikiem. Dopiero teraz zobaczyłam jakie ubrania dała mi dziewczyna. Wciągnęłam na siebie czarne, obcisłe rurki, czerwoną koszulkę i czarną, skórzaną kurtkę. Spodnie były trochę za luźne. Spojrzałam w lustro.
Chwilę spokoju znów zastąpiła pustka i smutek. Nie byłam sobą. Ja nosiłam luźne bluzy. Właśnie, nosiłam...
Włosy wciąż były wilgotne. Wzięłam głęboki wdech i wróciłam do pomieszczenia, w którym wcześniej leżałam. Dziewczyna wciąż siedziała na łóżku. Uśmiechnęła się, kiedy mnie zobaczyła.
- Teraz o wiele lepiej - zmierzyła mnie wzrokiem. - Jeszcze buty. Poczekaj tu! - krzyknęła i wyszła.
Wbiegła po chwili trzymając w ręce buty. Dokładniej koturny. Bardzo wysokie. Założyłam je z pewną obawą.
Pamiętam, że jak miałam sześć lat to założyłam szpilki mamy. Nie skończyło się to dla mnie dobrze. Spadłam ze schodów i złamałam nogę w kostce.
Serce ścisnęło mi się. Zamknęłam oczy, nie chcąc się rozpłakać.
- Wszystko okej?
Nie.
- Tak.
- Spodnie są na ciebie trochę za luźne - rzuciła dziewczyna.
Schyliła się i podniosła coś z łóżka.
- Masz pasek. Przyniosłam na wszelki wypadek. - Gotowa? - zapytała, kiedy już założyłam pasek.
- Nie, ale chodźmy.
Wyprowadziła mnie na korytarz. Szłyśmy w milczeniu.
- Tak w ogóle nazywam się Denebelle Blake, ale mów mi Den - wyciągnęła dłoń w moją stronę.
- Clarissa Fray, ale mów mi Clary - uścisnęłam jej dłoń.
- Jesteś bardzo chuda. Dlaczego?
Wzruszyłam ramionami.
- Kiedyś chorowałam na anoreksję - przyznałam. - Wyszłam z tej choroby dwa lata temu.
- Och..
Denebelle już nic nie powiedziała.
- To tutaj - zatrzymała się przed drzwiami. Otworzyła je przede mną.
Weszłyśmy do dużej biblioteki. Regały były tak wysokie, że przystawione były do nich drabiny. Weszłyśmy głebiej. Koło kominka ustawione było kilka foteli i dwie kanapy. Prawie wszystkie miejsca były zajęte. Wszystkie oczy od razu zwróciły się w moją stronę. Z największego fotela podniosł się starszy pan, zapewne Hodge. Na jego ramieniu siedział czarny kruk. Zakrakał i odleciał. Hodge patrzył na mnie z niedowoerzaniem.
- Jocelyn?
- Słucham? Nie. Ja nazywam się Clary. Jocelyn to jest... była... jest moja mama.
- Jesteś łudząco do niej podobna. Była jedną z najlepszych Nocnych Łowczyń jakie znałem.
- Czym?
- Spodziewałem się, że nic ci nie mówi.
- Czy wiadomo już co się stało z mamą?
- Wiem tylko jedno. To co ją zabiło to nie był człowiek. Możecie zostawić nas samych? - zawrócił się do nich.
Ktoś jęknął.
- Och zamnknij się David - mruknęła Den. - To mój brat - szepnęła do mnie. - Wciąż nie wiem jakim cudem.
Spojrzałam na Davida. Rzeczywiście był podobny do niej. Miał takie same oczy i włosy, oczywiście bez kolorowych końcówek. Zobaczył mój wzrok i mrugnął do mnie. Zaczerwieniłam się i spuściłam wzrok.
Podniosłam go dopiero wtedy, gdy wszyscy wyszli.
- Usiądź - Hodge wskazał fotel.
Opadłam na niego.
- Ach! Jeszcze się nie przedstawiłem. Hodge Starkweatcher. Jestem nauczycielem historii.
- Clarissa Fray.
- Fray? - profesor uniósł brew.
- To nazwisko mojej matki.
- Nie. Twoja mama nazywała się Jocelyn Fairchild. Musiała zmienić nazwisko.
Złapałam się za skronie, które zaczęły pulsować.
- Już nic nie rozumiem.
- Może zacznę od początku. Ponad tysiąc lat temu pewien czarownik wezwał Anioła Razjela. Obawiał się on najazdu demonów na cały świat. Wziął ze sobą walecznego, młodego człowieka, Jonathana. Poprosił Anioła żeby wlał trochę swojej krwi do kielicha. Anioł zrobił to o co go prosił czarownik. Jonathan wypił krew i od tamtej chwili stał się Nocnym Łowcą, Nefilim. Tak samo każdy jego potomek. Dziś niewielu nas zostało. Jesteśmy rozproszeni po całym świecie.
- Czyli moja mama jest pół - aniołem?
- Tak. Ty również. I twój brat.
- Ale jak to?
- Twoja matka i twój ojciec byli Nefilim, więc ty też.
- Mój ojciec?
- Wiesz kto jest twoim ojcem?
- Wiem, że miał na imię Morgan i że zginął kilka miesięcy przed urodzeniem Tony'ego.
 - Morgan to drugie imię twojego ojca. Pierwsze brzmi Valentine. Valentine Morgan Morgenstern.
- Morgenstern?
Nauczyciel kiwnął głową.
- Ale jak to możliwe, że go wcale nie pamiętam? Przecież miałam wtedy dziesięć lat.
- Podejrzewam, że matka wymazała ci pamięć.
Jęknęłam i ukryłam twarz w dłoniach.
- Może dotychczasowe życie było jed wielkim kłamstwem.
- Twoja matka robiła to żeby cię chronić. - Ukrywanie przed ojcem nazywa pan ochroną?
- Twój ojciec on... bardzo się zmienił.
- Skąd pan wie tyle o mojej rodzinie?
- Znałem ich blisko kiedy byli młodzi. Jednak najbliżej z nimi byli Herondale'owie i Lightwood'owie.
- Helondale'owie?
- Rodzice Jace`a.
No pięknie...
- Przyjaźnili się?
- Tak. Oni, twoi rodzice, ja i kilkoro innych Nefilim tworzyliśmy krąg. Początkowo miał być czymś w rodzaju policji. Tylko, że my łapaliśmy i zabijaliśmy demony. Po jakimś czasie Valentine zmienił się. Jocelyn mówiła, że słyszy dziwne odgłosy dochodzące z piwnicy i zaobserwowała dziwne zachowanie Valentine`a. Martwiła się o ciebie. Bała się, że coś ci zrobi. Byłaś wtedy tylko małą dziewczynką. Wkrótce okazało się, że Jocelyn znów jest w ciąży. W obawie o wasze życia zainscenizowała waszą śmierć. Valentine pogrążył się w rozpaczy. Popełnił samobójstwo. Wasza matka zaszyła się w świecie Przyziemnych.
Patrzyłam na niego z niemałym zaskoczeniem.
- Wiem, że to może być dla ciebie szok.
- Mogę iść? - podniosłam się z fotela.
- Proszę.
Już byłam prawie pod drzwiami, gdy usłyszałam głos profesora.
- Clary?
- Tak?
- Nie miej jej tego za złe. Ona robiła to by cię chronić.
Wyszłam na korytarz. Zupełnie nie wiedziałam dokąd iść, więc szłam przed siebie. W końcu znalazłam się przed jakimś pomieszczeniem. Dokładniej przed kuchnią. Siedziały tam Isabelle i Denebelle.
- Clary - powiedziała wesoło Den. - Siadaj.
Usiadłam naprzeciwko Isabelle, obok Denebelle.
- Więc? - zapytała Den.
Spojrzałam na nią pytającym wzrokiem.
- Co powiedział Hodge?
- Długo by mówić.
- A w skrócie?
- Moi rodzice byli Nocnymi Łowcami. Mojemu tatusiowi zaczęło odwalać. Kiedy mama dowiedziała się, że znów jest w ciąży udała moją i swoją śmierć i zaszyła się między Przyziemnymi, a mi wymazała pamięć.
Denebelle patrzyła na mnie z lekko otwartymi ustami.
- Łał - wydusiła.
- A jak nazywał się twój ojciec? - zapytała Isabelle.
- Valentine Morgenstern.
Dziewczyny popatrzyły na siebie przerażone.
- O co chodzi?
- No cóż Valentine zabił mnóstwo Nefilim, Podziemnych i Przyziemnych.
- Świetnie - mruknęłam.
- Morgenstern miał córkę i żonę. Ale wszyscy mówi, że przypadkowo je zabił, a następnie z rozpaczy odebrał sobie życie.
- Jak widzisz nie. Stoję tu żywa. Gdzie reszta?
- Są na treningu - powiedziała Den. W tym samym momencie wbiegli do kuchni. - Coż byli - dodała.
Zachichotałyśmy.
- A co tu tak wesoło? - zapytał chłopak o jasnych, brązowych włosach.
- A co cię to obchodzi Dante? - dogryzła Den.
- Dante? - zapytałam zdziwiona.
- Dante Roberts. Rodzice musieli być pijani, kiedy wybierali imię dla mnie - wyjaśnił chłopak.
Uśmiechnęłam się.
- A ty jak się nazywasz?
- Clary.
- Ładnie - uśmiechnął się, odsłaniając rząd równych, białych zębów. - A nazwisko?
- Fr... - urwałam. - Sama nie wiem.
- Dlaczego?
Nim zdążyłam mu odpowiedzieć Isabelle krzyknęła :
- Clary jest córką Valentine'a!
Przez nastolatków przebiegł szmer. Zauważyłam wśród nich Jace`a. Patrzył na mnie lekko zaskoczony.
- Dzięki Isabelle - mruknęłam.
 - Co jeśli ona jest równie nienormalna co jej ojciec? - zapytała jakaś dziewczyna z blond włosami.
- Och zamknij się Emma - warknął David, a ja popatrzyłam na niego zdziwiona. Wcale mnie nie zna. Dlaczego mnie broni?
Emma prychnęła. Podszedł do mnie jakiś chłopak z blond włosami.
- Michael Dunne, brat Emmy. Wybacz za zachowanie mojej siostry.
Uścisnęłam mu dłoń. Podszedł do mnie jeszcze jeden chłopak o ciemnych włosach.
- Lenny Blanchett - przedstawił się szatyn.
- Miło poznać.
Zauważyłam, że Lenny trzyma w dłoniach tą rurkę co wczoraj
Jace.
- To stela, prawda? - zapytałam.
- Tak - Lenny wyglądał trochę na zbitego z tropu.
- I rysujecie sobie nią jakieś znaki?
- Taak? Skąd to wiesz?
- Jace wczoraj mi narysował. O tu - podciągnęłam rękaw kurtki i pokazałam im lewy nadgarstek. Dziwne. Nic oprócz cienkiej blizny tam nie było.
- Ty idioto, narysowałeś jej runę?! - ryknął Alec.
- Traciła dużo krwi. Gdybym tego nie zrobił nie przeżyłaby - tłumaczył się Jace.
O co tyle szumu?
- Masz szczęście, że jest Nocnym Łowcą.
- Dlaczego? - wtrąciłam.
- Runy nałożone na Przyziemnego lub Podziemnego mogą go zabić.
- Co? - popatrzyłam wściekła na niego.
- To, że jesteś Nefilim było bardzo prawdopodobne.
- Mogłeś mnie zabić!
- Jeszcze wczoraj darłaś się, że chcesz umrzeć! Mogłem tylko wyświadczyć ci przysługę!
Popatrzyłam na niego wstrząśnięta. Dlaczego to powiedział? Wybiegłam z kuchni. Biegłam korytarzem przed siebie. Słyszałam swoje imię, ale nie zatrzymywałam się. Ktoś złapał mnie za ramię.
- Clary stój - wydyszał.
- David? - zatrzymałam się.
- Goniłem cię.
- Przepraszam.
- Jace to zwykły dupek. Nie płacz - otarł łzy z mojego policzka. Nawet nie wiedziałam, że płaczę.
David przytulił mnie do siebie. Bez słowa wtuliłam się w niego i szlochałam. Był ode mnie tylko o kilka centymetrów niższy przez te buty.
- To za dużo. Ja nie dam rady.
- Ciii... Jesteś silna.
- Chcę znów być Przyziemną i mieć mamę i brata.
- Znajdziemy go.
- Na pewno?
- Obiecuję.
Patrzyłam w jego hipnotyzujące błękitne oczy. Nachylił się do mnie, a ja przymknęłam powieki. Delikatnie musnął swoimi wargami moje. Jego usta były ciepłe i miękkie. Rozchyliłam usta.
- Clary! - wołała Denebelle.
Odsunęłam się zarumieniona od Davida w momencie, kiedy Den wyszła zza rogu. - Ups. Przeszkodziłam?
- Nie - powiedziałam.
- Yhym... Hodge powiedział żebym przyprowadziła cię do twojego nowego pokoju.
Złapała mnie pod ramię i pociągnęła za sobą. Przez ramię zerknęłam na jej brata. Wciąż stał w tym samym miejscu. Pomachał mi.
Denebelle zatrzymała się pod drzwiami z numerem 106.
- To twój nowy pokój. Ja mieszkam pod 107. David naprzeciwko ciebie...
- David? - uniosłam brew.
Den zaczęła się śmiać.
- Boże mój braciszek wpadł. Zakochał się. Myślałam, że tego nie dożyję. Myślałam, że zabije Jace`a w kuchni. A a propos Jace`a, on mieszka pod 105.
- O nie... - jęknęłam.
- O tak. Będzie ciekawie.
- Denebelle!
- No co? Dobra już nic nie mówię. Dobranoc - rzuciła i poszła do swojego pokoju.
Ja weszłam do swojego. Był większy niż mój stary, na Brooklynie. Jego ściany były pomalowane na lawendowy. W kącie stała wielka szafa. Otworzyłam ją. Było w niej kilka ciuchów i dwie pary butów. Na jednej z półek zobaczyłam mała karteczkę.

Te ubrania, które masz na sobie możesz zatrzymać. Te w szafie są moje. Jutro pójdziemy na zakupy i kupimy ci własne. :)     
                                    Denebelle           


Pod ściną stało wielkie łoże, na który spokojnie zmieściłyby się trzy osoby. Naprzeciwko łóżka stało masywne biurko.Z boku pokoju znajdowały się drzwi od łazienki.
W szafie znalazłam piżamę. Wzięłam szybki prysznic. Mokry ręcznik przewiesiłam przez krzesło od biurka. Rzuciłam się na łóżko, momentalnie zasypiając.